W końcu nadszedł ten dzień. Leniuchujemy ile się da! Najpierw idziemy na małe śniadanie do pobliskiej knajpki - jakaś taka ni to turystyczna ni to wietnamska, ale jedzenie znośne. Tym razem z nowości kolejna specjalność Hoi An - fried wontons, całkiem smaczne chrupiące pierożki smażone w głębokim tłuszczu i koktajle bananowy i mango:) Najedzeni i pełni sił witalnych, wypożyczamy rowery i mkniemy ile sił na plażę. Możliwości są dwie: 3km od nas mniej znana i 5km dobrze znana tu Cua Dai. Tyle się nasłuchałam i naczytałam o tej drugiej, że wybór jest prosty. Może ta pierwsza byłaby bardziej pusta, ale co tam. Chcemy luksusu, palmowych daszków, leżaków, zimnych drinków i owoców morza na samej plaży. Przejażdżka rowerem jest super. Daje wrażenie, jakby człowiek był u siebie, wziął z domu rower i pojechał gdzieś na chwilę. Jadąc czułam się jakbym tu mieszkała od zawsze:) W Hoi An bardzo dużo ludzi jeździ rowerami, powiedziałabym że nawet chyba więcej niż motorkami. Wycieczka była bardzo przyjemna, ładne krajobrazy, lekki wiaterek w twarz co jest dużym plusem w tych temperaturach. W pobliżu samej plaży zatrzęsienie super hoteli i restauracji, ale jak to z reguły bywa, każdy znajdzie coś dla siebie. Pierwszy wybór okazał się być wtopą. Na dzień dobry 3$ za puszkę coli. Do leżaków nie doszliśmy, nie mówiąc jaką kwotę zaśpiewaliby za coś do jedzenia. Pojechaliśmy w druga stronę i tam było już dużo lepiej. Leżaczek na cały dzień pod własnym parasolem z liści palmowych za 30tys. Do tego prysznice, przebieralnia i oczywiście knajpka z owocami morza, które na życzenie przynosili na leżak:) Plaża rzeczywiście bardzo ładna. Spory kawałek jasnego, czystego piasku, czyściutka przejrzysta woda, a co najważniejsze orzeźwiająca:) Jak byłam w Syrii kąpałam się w czymś, co przypominało bardziej zupę - mętną i gorącą. Ktoś powiedział, że na plaży Cua Dai są tłumy białasów i sadzone palmy. Może i tak, ale nam jakoś to nie przeszkadzało. Może trafiliśmy lepiej niż ten ktoś...
Chwila na leżaczku i pognałam do wody - super!!! Szkoda tylko, że sama. Bartek kuruje swoją poparzoną łydkę i siedział grzecznie na leżaczku. Za to potem już razem postanowiliśmy przegryźć trochę morskich robali:) W ruch poszły małże w trawie cytrynowej i imbirze, grillowane kalmary, a do tego po potężnej szklanie świeżego soku ananasowego i ....
Coś mi się ten blog taki podróżniczo - kulinarny zrobił, ale co poradzę, że tak bardzo kocham jeść:)
Wracając do plażowania, niestety po jakichś czterech godzinach relaksu nadciągnęły potworne chmury. Na horyzoncie zrobiło się całkiem czarno i trochę się przestraszyliśmy jak to będzie z powrotem, bo o 17 mieliśmy nocny autobus do Nha Trang. Postanowiliśmy, że nie ma co się ociągać, trzeba wracać. W sumie i tak niewiele dłużej mieliśmy siedzieć. Wsiedliśmy na rowery i ruszyliśmy w drogę powrotną. Jednak po ujechaniu chyba niecałego kilometra, zauroczyła nas cała z bambusa knajpka, usytuowana na palach nad wodą - nie wiem czy to była rzeka czy tylko jakiś kanał, ale obrazek był powalający. Do tego pola ryżowe, palmy... Pomyśleliśmy, że w sumie to mamy jeszcze czas, a deszczu jakoś nie widać, więc można by przysiąść na chwilkę. Oczywiście tak nam się miło siedziało, że w końcu deszcz nas dopadł. Na szczęście nie był duży, więc ubrani w pałatki wróciliśmy do hotelu, skąd po jakiejś godzinie zabrał nas autobus w dalszą drogę.
Bardzo nam się takie leniuchowanie spodobało, więc następny przystanek to Mui Ne, gdzie mamy nadzieję na jeszcze więcej relaksu na plaży i jeszcze większe porcje owoców morza.
P.S. Niestety jakiś wstrętny wirus zjadł nam prawie wszystkie zdjęcia z tego dnia, a mieliśmy taką piękną sesję na plaży:)