Z Zatoki Ha Long wróciliśmy wypoczęci, zrelaksowani i bardzo, bardzo zadowoleni. Szkoda, że to tak krótko. Jeszcze większa szkoda, że nasze wakacje też już się kończą.
Na wieczór plany były trzy. Po pierwsze zjeść ostatni raz jakieś fajne wietnamskie jedzonko - jak przystało na prawdziwych smakoszy i co tu kryć okropnych żarłoków:). Po drugie chciałam zrobić ostatnie zakupy z cyklu pamiątki, prezenty, drobiazgi i nie tylko:), a po trzecie gdzieś to wszystko upchnąć i popakować. Wszystkie trzy założenia zostały spełnione.
Na jedzeniu wylądowaliśmy niedaleko hotelu, ale było naprawdę dobre. W dodatku warte swojej ceny, a kosztowało całkiem sporo jak na tutejsze realia i miejscówkę. Zapłaciliśmy kolo 10$ za jedzenie na ulicy, przy naszych ukochanych niskich stoliczkach. Bartek chciał zjeść na koniec coś "po ludzku”, ale przekonałam go, że tylko na tej wysokości poczujemy naprawdę smak wietnamskiego jedzenia - teraz nie żałuję. Knajpka pełna ludzi, właściwie samych miejscowych. Na stolikach ogromne półmiski mięcha, trochę warzyw, herbata i palniki z gorącymi patelniami. My zamówiliśmy dwuosobowego miksa wołowiny i gęsi. Mięsko fajnie zamarynowane i ułożone na dużej ilości cebuli i czosnku. Do tego trochę szczypiorku, pomidory i bakłażany. Zamówiliśmy jeszcze dwie buły do maczania w sosie, który powstawał i jednak zdecydowaliśmy się do tego na piwo nie herbatę:) Początkowo ciężko było się dogadać, ale z pomocą przyszła sąsiadka od stolika obok. Wszystko wyjaśniła i pomogła zamówić. Pan przyniósł palnik, patelnię, butelkę z olejem, sos do maczania (prosty, ale bardzo to fajnie smakuje: sól, chilli i wyciśnięta limonka tylko taka bardziej słodka), nasze mięso i zaczęliśmy zajadać. Danie tanie może nie było, ale taka ilość mięsa... W zupach chyba przez cały pobyt tyle nie zjedliśmy. Kolejne danie, które musieliśmy przygotować sobie sami i kolejny raz strzał w dziesiątkę.
Najedzeni ruszyliśmy na zakupy. Po dwóch sklepach Bartek się poddał, więc zwolniłam go z tego potwornego obowiązku i puściłam do hotelu, a sama ruszyłam w miasto:) Z tym miastem to oczywiście lekka przesada. Zaraz za rogiem znalazłam bardzo miły sklepik, w którym dziewczyna przyuczała się do zawodu i zrobiła mi naprawdę fajne ceny - w poprzednich sklepach chcieli dwa razy tyle. Obkupiłam się jak szalona. Mam nadzieję, że uda mi się to wszystko dowieźć.
Do hotelu przyszłam obładowana jak mały osiołek. Bartek skwitował to tylko śmiechem i powiedział, że jakoś wszystko upchniemy. Pakowanie nie było łatwe, ale udało się.
Jutro pobudka kolo 6, może jeszcze ostatnia zupa Pho i o 7 mamy taxi (10$) na lotnisko. Początkowo w planie był bus Vietnam Airlines, ale wyszło, że musielibyśmy wstać dwie godziny wcześniej i iść kawał drogi z teraz już dość ciężkimi plecakami. Cena nie jest aż tak straszna, a 2h snu więcej, bardzo cenne:)
Szkoda, że to już koniec, ale ten zawsze nadchodzi. Mamy nadzieję, że będzie on również początkiem czegoś nowego:) Myślę, że nie żałujemy ani jednego dnia spędzonego tutaj i jak tylko nadejdzie okazja, pojedziemy zobaczyć następny kawałek świata:)
Perspektywa spędzenia następnej nocy we własnym łóżku w sumie też nie jest taka zła:)