Geoblog.pl    sophia81    Podróże    Wietnam, Kambodza 2010    Lao Cai - Bac Ha i targ w Can Cau
Zwiń mapę
2010
21
sie

Lao Cai - Bac Ha i targ w Can Cau

 
Wietnam
Wietnam, Bắc Hà
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 8121 km
 
Pociąg okazał się całkiem w porządku. Przedziały były 6-cio osobowe, miały jakiś nawiew, a łóżka nawet pościel. Plan był taki żeby wysiąść przystanek przed Lao Cai w Pho Lu i tam złapać bus do Bac Ha skąd jest już tylko kawałek do miejsca gdzie zamierzaliśmy dotrzeć. Okazało się, że nasza stacja miała być kolo 3 nad ranem, co specjalnie nas nie zachwyciło, bo jakby nie patrzeć to środek nocy. W okolicach tej godziny zwarci i gotowi z plecakami zaczęliśmy wypatrywać stacji. Kiedy w końcu pociąg stanął, nigdzie nie było żywego ducha, nasz wagon stal na tyle daleko, że ledwo widzieliśmy sam dworzec. Ponieważ nie byliśmy pewni, czy to właściwe miejsce postanowiliśmy jednak dojechać do końca, czyli do Lao Cai, które jest ostatnią i główną stacją przesiadkową. Przejeżdżając już koło budynku dworca nigdzie nie dojrzeliśmy jego nazwy, wiec dalej tak na pewno nie wiemy czy to było tam.
Niecałą godzinę później dotarliśmy do Lao Cai. Noc w pełni, wszyscy jadą do Sapy, czyli głównego celu turystów, a my jako jedyni uparcie powtarzamy, że chcemy jechać do Bac Ha. Żaden napotkany tubylec nie mówił po angielsku, wszyscy coś mętnie pokazywali żeby iść prosto i tam coś będzie, ale wersje dotyczące godziny odjazdu były kompletnie rożne. "Prosto" oznaczało ulicą vis-a-vis dworca, do samego końca, gdzie rzeczywiście był jakiś dworzec autobusowy, ale właściwie zamknięty. Busy do Sapy odjeżdżały spod dworca kolejowego, więc tam gdzie nas wysłali nie było prawie żywego ducha. Jedynie dwóch zaspanych Wietnamczyków, którzy pokręcili głowami, że nic nie jedzie. Postanowiliśmy zawrócić, ale z pod dworca kolejowego też już wszyscy zdążyli zniknąć. Wracając we wskazane miejsce spotkaliśmy dwie Hiszpanki, które okazało się szukały tego samego busa co my. Miały informacje, że za 20 min będzie odjeżdżał. Raczej bez wiary poszliśmy z nimi i dokładnie tych samych dwóch Wietnamczyków spokojnie pokiwało, że bus zaraz odjedzie. Przepływ informacji jest tu fantastyczny:)
Wsiedliśmy i się zaczęło. Lokalny busik dwa razy objechał miasto dookoła żeby zabrać wszystkie możliwe towary. Jechały z nami kanistry z piwem, worki z ryżem, kury, mięso, jakieś bliżej niezidentyfikowane pudla i miejscowi. Oczywiście cena dla nas była turystyczna:) 50tys. Cała przejażdżka zajęła jakieś 2,5h. Jak ruszaliśmy zaczynało się właśnie robić jasno. Widoki niesamowite. Nawet nie przypuszczałam, że Bac Ha jest tak wysoko w górach - niestety nigdzie nie możemy znaleźć, na jakiej wysokości dokładnie - może ktoś wie? Górska rzeka, zielone pola ryżowe, wioski, plantacje bananowców i pola kukurydzy - swoją drogą ciekawe jak oni ją uprawiają na takich zboczach... Przepięknie! W dodatku to, co nam bardzo odpowiadało to całkiem miła temperatura, która w porównaniu z Hanoi znacznie spadła.
W Bac Ha chcieliśmy jak najszybciej znaleźć hotel, zostawić rzeczy i jechać do Can Cau. Hotel nie był szczególnie wyjątkowy, ale dało się wytrzymać, zwłaszcza za 5$/pok.(z łazienką, ciepłą wodą i netem). Na miejscu można też było pożyczyć motorek na cały dzień(6$) - to ponoć najlepszy i najprostszy sposób poruszania się po okolicach w całym Wietnamie, który również upodobali sobie turyści. My chyba jednak nie do końca. Zaczęło się od tego, że dostaliśmy motorek z oparami benzyny. Nie zdążyliśmy dojechać nawet do najbliższej stacji, którą wcale nie było tak prosto znaleźć - tu benzynę sprzedają często w butelkach po wodzie, wiec na początku takie stacje nie rzucają się specjalnie w oczy:) Po udanym tankowaniu trzeba było okiełznać motor. Przyznaje, ja się nie odważyłam. Prowadził Bartek, który stwierdził, że kiedyś jeździł i da sobie radę. No i dał!:) Bardzo zależało nam żeby jak najszybciej dotrzeć do celu, bo targ miał być ponoć tylko do 10 (wracaliśmy kolo 12 i jeszcze trwał). Niestety warunki zupełnie nam nie sprzyjały. Motor z wypożyczalni, więc lekko przechodzony, miał coś ze ssaniem, a co najgorsze, zdaje się, że w nocy musiała być jakaś ostra ulewa i na jedyną drogę dojazdową osunęła się ziemia. Ledwo przejechaliśmy parę kilometrów za Bac Ha i trafiliśmy na korek. Wszystkie busy, samochody dostawcze i dżipy z turystami czekały, aż spychacze uprzątną drogę. Nam udało się jakoś miedzy nimi przejechać, ale na drodze było tyle błota, że czuliśmy się jak na lodowisku. Byliśmy cali w błocie, które chlapało gdzie popadnie, a co najgorsze zaliczyliśmy mały poślizg, przez który Bartek poparzył sobie nogę (potem spotkaliśmy paru turystów, którym przydarzyły się podobne "spotkania" z motorami). Dalsza trasa była już trochę lepsza, ale jak dla mnie, jako pasażera, jednak trochę stresująca - szczególnie na nierównej i krętej drodze. Bartek nie podzielał zdaje się mojego strachu:) Mimo wszystko trasa przepiękna, choć wcale nie najkrótsza - kolo 20km w jedna stronę.
Can Cau to targ pośród gór, na którym co sobotę spotykają się mieszkańcy okolicznych wiosek. Głównymi odwiedzającymi są Flower Hmongowie. Targ jest o tyle niesamowity, że odbywa się pośród gór na jednej z polan gdzie nic nie ma. Okoliczne plemiona przychodzą tam zarówno pohandlować jak i w celach towarzyskich i ponoć matrymonialnych - to najlepsze miejsce żeby się poznać, kiedy wszystkie wioski rozsiane są wśród gór, w sporych odległościach od siebie. Targ jest autentyczny i jeszcze stosunkowo mało na nim turystów, choć pewno niedługo to się zmieni. Towary wszelkiego typu od jedzenia, przez ubrania, sprzęty gospodarstwa domowego aż do zwierząt. Dla nas oczywiście najciekawsi byli sami Hmongowie. Pokręciliśmy się trochę, zjedliśmy zupę w jednej z garkuchni z lokalesami (raczej była niespecjalna, taka jakaś mdła) - turyści jak już się pojawią, chyba rzadko decydują się tam coś zjeść - i wróciliśmy do hotelu.
Podróż powrotna była już na szczęście dużo lepsza, ale i tak byliśmy na tyle obolali, że nie skorzystaliśmy z całego dnia na motorku, jaki nam przysługiwał. Wieczorem jeszcze tylko jakaś kolacja - tym razem dla odmiany zupka z szaszłykiem i bambusem. Potem małe piwo - prawie u kogoś w domu - często maja sklep/bar połączony z prywatnym salonem, wiec jest dość zabawnie szczególnie jak jest się jedynymi klientami. Gospodarze trochę z nami pogadali, choć było ciężko, bo mówili tylko po wietnamsku:), wykonali przy nas wieczorna gimnastykę - nawet z użyciem różnych przyrządów, obejrzeli wybory miss i przyjęli w gościnie sąsiadkę.
Zakupiliśmy też nasze pierwsze owoce. Dragon fruit - nie powala i mini banany - pyszne, aromatyczne, lekko kwaskowe i soczyste. Szkoda, że u nas takich nie ma.
Jutro drugi targ, tym razem już w samym Bac Ha.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (14)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
sophia81
ciekawa świata
zwiedziła 5.5% świata (11 państw)
Zasoby: 96 wpisów96 10 komentarzy10 508 zdjęć508 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
18.08.2010 - 25.09.2010
 
 
04.09.2009 - 14.09.2009
 
 
07.03.2008 - 14.03.2008