Geoblog.pl    sophia81    Podróże    Wietnam, Kambodza 2010    Delta Mekongu - dzień trzeci - Chau Doc i przejazd do Kambodży
Zwiń mapę
2010
05
wrz

Delta Mekongu - dzień trzeci - Chau Doc i przejazd do Kambodży

 
Wietnam
Wietnam, Chau Doc
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 10049 km
 
Dzień znów zaczęliśmy o godzinie 6. Szybkie śniadanie w postaci marnej papierowej bułki z serem i jakaś nowa pani kazała nam się zbierać. Plecaki wsadzili na riksze, a my mieliśmy iść za nią. Okazało się, że to nasza nowa przewodniczka i to ona będzie nas dziś oprowadzać po ostatnich atrakcjach w Wietnamie, a potem odtransportuje na granicę i pomoże załatwić wszystkie formalności dotyczące wiz.
Zwiedzanie zaczęliśmy od farmy rybnej. Łodzią popłynęliśmy na środek rzeki gdzie są całe pływające wioski, w których wszyscy mają mniejsze lub większe hodowle ryb. My byliśmy na farmie składającej się z trzech, połączonych ze sobą za pomocą różnych kładek i dech, domów. Pod domami znajdowała się około 80m2 hodowla trzech gatunków ryb - redsnapera, tilapii i jeszcze jakiejś lokalnej, której niestety nie pamiętam. Jedną z większych atrakcji zwiedzania, była możliwość nakarmienia ryb. Otwierali fragment podłogi, my wrzucaliśmy trochę karmy, ryby wariowały i rzucały się tak, że cześć nawet wyskakiwała na powierzchnie i spadała na podłogę. My byliśmy cali mokrzy i robiliśmy zdjęcia, ryby najedzone, a właściciel zapewne zgarnął kasę za zwiedzenie. W ten sposób wszyscy byli szczęśliwi:) Ponoć wpuszczają około 1200 małych rybek, a po pół roku, ze względu da dość duże zanieczyszczenie Mekongu, zostaje ich już tylko 900. Hodowcy produkują tam też od razu własny pokarm. Śmierdzi nie do wytrzymania - chyba nigdy nie czułam nigdzie takiego smrodu. W wielkich kadziach trzymają jakieś małe rybki które fermentują. Do tego dodają pewno jakiś suchy składnik typu otręby/łuski ryżu czy coś w tym stylu, a potem razem to mielą. W każdym razie odór taki, że nawet jak przepływaliśmy obok domu z taką kadzią, robiło się niedobrze. Nie mówiąc o zajrzeniu do takiej...
Potem popłynęliśmy do wioski Czamów. Przy granicy z Kambodżą żyją Wietnamczycy, Khmerowie, Czamowie i Chińczycy. Wioska nie była zbyt interesująca. Kilka chat na palach, warsztat tkacki i oczywiście sklepik z rękodziełem dla turystów. Czamowie słyną z produkcji chust i pareo. Najciekawsza była możliwość skorzystania z toalety usytuowanej na piętrze. Dzięki temu można było zobaczyć jak mieszkają. Jak na kogoś, kto mieszka w drewnianym domu na palach, właściwie na bagnach, na terenach zalewowych, to urządzili się całkiem nieźle. Domy są dość przestronne i podobnie jak w innych domach wietnamskich jakie do tej pory widziałam dość puste. Właściwie nie ma czegoś takiego jak szafki czy jakieś schowki. Głownie maty na ziemi, jakieś łóżko, hamak i wentylatory. Trudno się dziwić w tej temperaturze. Kuchnie to też parę garnków zawieszonych na ścianach, coś typu niski blacik - taki do siedzenia przy nim w kucki i palenisko na woka czy jeden duży gar.
Potem była już tylko podróż łodzią. Po pierwsze dość długa, po drugie koszmarnie głośna, raczej niewygodna, ale za to widoki warte tego wszystkiego. Najpierw mała łódź do granicy z miękkimi siedzeniami, potem przystanek na jedzenie. Ceny oczywiście powalające. Wypatrzyłam przez okno, że jak się przejdzie przez mostek to zaraz obok jest jeszcze jakąś knajpka. Okazało się, że ceny o połowę niższe i takie samo menu. Po jakimś czasie zobaczyliśmy jak z kuchni zanoszą jedzenie na przystań:). Oczywiście my skorzystaliśmy z tej tańszej części i dobrze, bo na miejscu byliśmy dopiero po 19, a to jedyny przystanek na jedzenie. Nasza przewodniczka wyrobiła nam wizy. Tu sprawa ma się tak: wiza jak wszędzie podają kosztuje 20$, tak jest napisane na cenniku i z reszta na wizie w paszporcie również. Cała zabawa polega na tym, na ile naciągną na miejscu za pośrednictwo, niezbędne pieczątki, czy co tam kto wymyśli. Oczywiście powiedziano nam, że możemy załatwić sobie wszystko sami, ale że i tak zapłacimy więcej. Od nas pobrali po 22$. Z tego co wiem średnio biorą po 25$ a zdarzają się i tacy, którzy zabulili 30$. Można próbować samemu, ale nie wiem co by z tego wyszło. My zdecydowaliśmy się na skorzystanie z usług naszej pani przewodnik i chyba wyszliśmy na tym nienajgorzej. Jeden z płynących z nami Amerykanów miał tylko jedną stronę w paszporcie. Wszystkim wizy zostały wklejone, a jemu powiedzieli, że jak wkleją wizę to nie będzie miejsca na pieczątkę - chyba że zapłaci kolejne 20$ to miejsce się znajdzie:) Przewodniczka powiedziała, że jak chce może użerać się z nimi sam, ale musi iść gdzieś 2km. W końcu zapłacił. Jak dojechaliśmy na sama granice widziałam jakieś biuro wizowe, ale co by z tego wyszło to nie wiem. Myślę, że 2$ jakoś zniesiemy szczególnie, że spokojnie w tym czasie zjedliśmy, a dogadać się z nimi raczej ciężko.
Potem już tylko upojne 4,5h kolejną łodzią - tym razem większą, jeszcze głośniejszą i zdecydowanie twardszą. Pod koniec rejsu zaczął padać deszcz, trzeba było wszystko zasłonić i widoki się skończyły. Następnie szybka przesiadka w busik - kierowca szalał zarówno z klimatyzacją jak i hitami wszelkiej maści puszczanymi na cały regulator. Hotel zamówiliśmy jeszcze u przewodniczki. Może nie był jakiś super, ale źle też nie było. Klima, ciepła woda, dość blisko rzeki i nocnego marketu. Do pałacu jakieś 10-15min piechota. King GH - 9$ za noc.

W Phnom Penh mieliśmy być kolo 17 ale jakoś nie wyszło i dotarliśmy dwie godziny później. Zanim się ogarnęliśmy była 20 i właściwie umieraliśmy z głodu. Ponieważ to niedziela, okazało się, że dziś ostatni dzień weekendowego nocnego marketu, który był niedaleko nas. Postanowiliśmy wybrać się tam na jakieś lokalne jedzenie. Nasze pierwsze khmerskie. Mnie smakowało bardzo - springrollsy świeże i smażone, a do tego szaszłyki i jakąś surówką. Bartek wziął coś typu curry z kurczaka z dodatkiem mleczka kokosowego i makaronem. Mnie smakowało, on powiedział że okropne przede wszystkim dlatego, że kurczak miał kości, które trzeba było obgryzać. Z tego co zauważyłam to dość często mają tu mięso do obgryzania albo słodkowodne ryby, których on też nie lubi - chyba mi się tu zagłodzi. Potem trafiliśmy jeszcze na jakąś zupę - rosół z podrobami. Bartek szczęśliwy ja trochę mniej...

Pierwsze wrażenie - na razie czujemy się lekko zagubieni. Nie znamy cen, przelicznika, jedzenia i czego możemy się po nim spodziewać, a przede wszystkim nie potrafię ogarnąć tutejszych zasad ruchu drogowego. Jak dla mnie, Wietnam pod tym względem był bardziej zorganizowany. I jeszcze jedno, gdzieś słyszałam, że wstrząsające wrażenie po wjeździe do Kambodży robi dookoła panująca bieda. Może to kwestia tego, że zaczęliśmy od stolicy, ale na przykład droga, którą jechaliśmy z przystani slowboata, zupełnie taka mi się nie wydała. Powiedziałabym nawet, że tu jest jakby większy porządek. Domy bardziej zadbane, mnóstwo upraw. Zobaczymy co dalej.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (17)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
sophia81
ciekawa świata
zwiedziła 5.5% świata (11 państw)
Zasoby: 96 wpisów96 10 komentarzy10 508 zdjęć508 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
18.08.2010 - 25.09.2010
 
 
04.09.2009 - 14.09.2009
 
 
07.03.2008 - 14.03.2008