Geoblog.pl    sophia81    Podróże    Wietnam, Kambodza 2010    Królewskie miasto
Zwiń mapę
2010
13
wrz

Królewskie miasto

 
Tajlandia
Tajlandia, Bangkok
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 10843 km
 
Wizyta w Bangkoku z pewnością powinna być poprzedzona dobrym przygotowaniem merytorycznym. Nie mam tu jednak na myśli historii miasta, ani wiedzy na temat zabytków. To możemy uzyskać na miejscu na dodatek wzbogacone o obejrzenie wszystkich budowli na żywo. Za późno może być jednak na naukę, jak postępować ze wszystkimi naganiaczami stolicy. Jak dla nas, są oni tu najgorsi. W żadnym wcześniej odwiedzonym mieście, nie przypominało to aż takiej batalii. Przyznam, że przed wyjazdem sporo poczytałam i to między innymi właśnie na geoblogu. Gdyby nie to, pewnie nie zobaczylibyśmy dziś królewskiego pałacu w ogóle, ani okolicznych watów albo zwiedzilibyśmy dodatkowo parę agencji turystycznych i sklepów z biżuterią.
Z samego rana, tzn. już po 8 udaliśmy się na przystań i popłynęliśmy do przystanku nr 8, gdzie mieści się Wielki Pałac i Wat Po. Zaraz jak tylko podeszliśmy pod mury pałacu - wejście jest tylko jedno i akurat prawie po skosie od wyjścia z przystani, wyskoczył na nas jakiś tuk tukowiec. Wyskoczył i to w dosłownym tego słowa znaczeniu. Pojawił się nie wiadomo skąd i zaczął wymachiwać rękoma, że teraz w świątyni przy pałacu są mnisi i nie wejdziemy. Wiedziałam, że trzeba mieć odpowiednie ubranie, ale słyszałam, że chodzi o zakryte łokcie i kolana - otóż jak się potem okazało, zakryte muszą być kostki. Wiedziałam również, że gdyby coś było nie tak, na miejscu można wypożyczyć coś żeby się okryć, więc problemu nie ma. Ponieważ Bartek miał spodnie tylko zakrywające kolana, pan powiedział, że teraz absolutnie nie wejdziemy. Dopiero po południu, a teraz on może nas zabrać do Wielkiego Buddy. Słyszałam o tych mykach na turystów, więc machnęliśmy na niego ręką i twardo poszliśmy dalej. Jakieś dwie minuty później z piskiem opon zahamował przy nas następny "pomocny" i wykrzykiwał to samo. Potem jeszcze jeden uprzejmy. Przyznam, że szłam twardo przed siebie, ale w głębi zaczynałam trochę wątpić czy to aby nie jest prawda. Wiedziałam jedno, trzeba dojść do kas biletowych i tam wszystkiego się dowiedzieć. Czas jeszcze mamy, najwyżej poszlibyśmy jutro drugi raz lepiej przygotowani. Na rogu zobaczyliśmy informację turystyczną - prawdziwą i wstąpiliśmy zasięgnąć informacji. Zgodnie z moją wcześniejszą wiedzą wszystko było w porządku i nie było żadnych problemów ze zwiedzaniem.
Przy kasach każdy przechodzi przez kontrole ubioru. Panie oceniają co jest nie tak i co należy wypożyczyć, wpłaca się kaucję, dostaje brakującą cześć garderoby, a przy wyjściu, zwracając ubranie odzyskuje pieniądze.
Nawet przed samą główną bramą do pałacu, przy policji i strażnikach znalazł się jakiś mądrala, który chciał nas wprowadzić bokiem. Ciekawe jak miałby wyglądać w tym przypadku jego zysk? Jeśli chodzi o mnichów to nie widziałam ani jednego! Były za to tłumy turystów, choć byliśmy po 9, a pałac otwierają o 8:30. Wstęp kosztuje 350THB (oczywiście to opłata tylko dla obcokrajowców, Tajowie wchodzą za darmo - u nas chyba nigdzie tak nie ma, w Azji spotykam się z tym już któryś raz). W ramach biletu ogląda się tego samego dnia zabudowania pałacowe, Wat Phra Kaeo - czyli Świątynię Szmaragdowego Buddy i wystawę insygniów królewskich, a w ciągu tygodnia można zobaczyć jeszcze pałac Wimanmek.
Bartek dostał piękne gatki i poszliśmy zwiedzać. Pałac jest naprawdę imponujący. Poza Świątynią Szmaragdowego Buddy, do której można wejść, większość budynków ogląda się tylko z zewnątrz. Miedzy innymi są to biblioteka, panteon, mauzoleum i Złota Czedi, gdzie ponoć jest relikwia w postaci mostka(kości) Buddy. Czedi jest złota i ogromna, widać Budda do małych też nie należał skoro miał takie kości:) Z kolei ten szmaragdowy i malutki, siedzi bardzo wysoko, więc niektórzy mogą czuć się zawiedzeni. Mnie może i nie zawiódł, ale inne zabudowania podobały mi się bardziej niż świątynia. W dalszej części zwiedza się salę tronową wewnątrz - w porównaniu do tej z Phnom Penh mało imponująca, królewską sypialnię i parking dla słoni:-). Dalej widać dziwnie przypominający europejskie budowle obiekt. Jedyne co go wyróżnia to trzy azjatyckie zwieńczenia każdej z części.
Kolejne kroki skierowaliśmy w stronę Wat Po, świątyni leżącego Buddy. Tym razem tylko jeden tuk tukowiec próbował nam wmówić, że właśnie teraz to "big budda" jest zamknięty, ale on nas gdzieś zabierze. Niewzruszeni parliśmy do przodu. Swoją drogą to ciekawe, że co trochę zarówno na mieście jak i w rożnych zabytkach można spotkać tablice z ostrzeżeniami przed nieuczciwymi ludźmi.
Leżący Budda jest rzeczywiście ogromny i robi wrażenie. Dodatkowo ciekawy efekt daje ciągły dźwięk wrzucanych do metalowych naczyń pieniędzy - jest to rodzaj modlitwy/mantry do Buddy.
Wróciliśmy na przystań i za 3BT przepłynęliśmy na drugą stronę rzeki do Wat Arun, czyli Świątyni Świtu. Wat utrzymany jest w stylu bardziej hinduskim i cały wyłożony jest potłuczoną ceramiką. Tu nie wchodzi się do środka, ale wspina na górę, skąd wygląda jeszcze bardziej okazale i można podziwiać panoramę Bangkoku. Świątynia nie jest bardzo duża, ale kawałek miasta, włącznie z pałacem widać. Wstęp do obu świątyń to po 50BT/os. Po tych atrakcjach wróciliśmy na drugą stronę rzeki, a stamtąd przepłynęliśmy w okolice hotelu.
Po krótkim odpoczynku, wynurzyliśmy się żeby coś przekąsić - padło na sałatkę z papai z wózka od znajomej już sprzedawczyni i sajgonki (chyba pierwsze, które mi podczas tego miesiąca naprawdę smakowały). Potem zdecydowaliśmy, że trzeba zobaczyć kawałek dalszej okolicy i ruszyliśmy w poszukiwaniu Democracy Monument i wielkiej huśtawki. Monument jest raczej paskudny, a z huśtawki niewiele co zostało - nie ma już samej ławki do huśtania, ale ze zdjęć wynika, że kiedyś była czynna. Ponieważ odległości w Bangkoku nie są tak małe jakby się to mogło wydawać patrząc na mapę, do hotelu wróciliśmy padniecie.
W końcu nadszedł wieczór i kolejna przygoda kulinarna. Znów zawitaliśmy do znajomej już knajpki. Tym razem potrawy były dobre, ale już jak dla mnie bardziej ogólnoazjatyckie. Nie miały mleczka kokosowego ani trawy cytrynowej, z którymi jakoś nieodłącznie kojarzy mi się tajska kuchnia. Może niesłusznie, ale…

Dziś okolice Khao San wyglądały zupełnie inaczej. Ulice nie były zamknięte dla ruchu, zniknęły estrady i cały ogromny bazar z jedzeniem różnej maści i czym kto chciał. Były tylko stałe stragany z koszulkami, parę wózków z jedzeniem i trochę sklepów z pamiątkami, które czynne są przez cały dzień. Widać ta impreza, którą widzieliśmy to wydarzenie bardziej weekendowe. Dopadł nas też deszcz, którego przez cały dzień udało nam się uniknąć. Jak dotąd to pierwsze miasto, w którym pada codziennie.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (30)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
sophia81
ciekawa świata
zwiedziła 5.5% świata (11 państw)
Zasoby: 96 wpisów96 10 komentarzy10 508 zdjęć508 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
18.08.2010 - 25.09.2010
 
 
04.09.2009 - 14.09.2009
 
 
07.03.2008 - 14.03.2008