O 8 rano podjechał po nas bus, którym najpierw objechaliśmy zwyczajowo kawałek miasta zabierając resztę takich jak my, a następnie udaliśmy się w kierunku zatoki Ha Long. Nasz przewodnik postanowił przybliżyć nam trochę historię Wietnamu, dodając do tego kilka ciekawostek na temat Hanoi i oczywiście zatoki. Wszystko byłoby fajnie gdyby nie to, że trafiliśmy na jednego z tych mówiących wyjątkowo niezrozumiałym azja-english. Po drodze jeden przystanek w sklepo - knajpie dla turystów. Nie pamiętam już teraz dobrze, ale wydawało mi się, że posiłek po drodze miał być wliczony - mogę się oczywiście mylić. W każdym razie nie był i zakupiliśmy go sobie sami. W sumie po jakichś 4h dotarliśmy na miejsce. Na przystani kilkadziesiąt łodzi i tłumy ludzi czekających na swój przydział. Nasz przewodnik kazał nam czekać i powiedział, że idzie kupić bilety. Po jakimś czasie je rozdał i dalej kazał czekać. Bilety, które przyniósł kosztowały 60tys.VND. Mam nadzieję, że były tylko do jaskini, a nie na cała wycieczkę, bo inaczej ostro przepłaciliśmy:) Myślę jednak, że cala ta impreza nie mogłaby kosztować w rzeczywistości 3$.
Po pewnym czasie oczekiwania, kiedy to nasz przewodnik stał albo kręcił się w kółko i wyglądał raczej na kogoś, kto nie wie co ma dalej robić, pojawił się kolejny kaowiec. Tym razem bardziej zabawny, ale równie niezrozumiały. Po jakimś czasie w końcu ruszyliśmy w stronę lodzi. Przyznam, że trochę w nerwach rozglądaliśmy się jak liczna jest nasza grupa i na jaką łódź nas zapakują. Było w czym wybierać: nowsze, starsze, wypasione, eleganckie, małe, ostro zdezelowane...
W końcu, udało się. Nasza grupa liczyła 16 osób - tak jak mówili w agencji. Łódź na pierwszy rzut oka bardzo w porządku. Zaprowadzili nas do części restauracyjnej, z białymi obrusami i nakrytymi elegancko stolami i podali tzw. Welcome drinka, czyli dwa łyki soku pomarańczowego. Potem każdy dostał klucz i pomaszerowaliśmy do kajut. Nasza jak i pozostałe (z tego co udało mi się podejrzeć) była niewielka, ale bardzo przytulna. Łazienka w środku, wiatrak, klimatyzacja, toaletka, duże łóżko, okno z żaluzjami. Ogólnie bardzo przypadła nam do gustu. Po jakimś czasie może dojrzeliśmy parę usterek, ale ogólnie było ok. W niektórych hotelach były mniejsze pokoje i dużo bardziej norowate (np. pierwszy pokój w Bangkoku). Niedługo potem okazało się tylko, że prąd włączają dopiero po 18, a klimę po kolacji, ale w sumie nie powinniśmy się dziwić. W niektórych miastach też tak robią a co dopiero na lodzi. Mieliśmy chwilę żeby się ogarnąć i zaczął się lunch. Usadzili nas przy pięcioosobowych stolach i podali sałatkę - na jednym talerzu. Przyznam, że przypomniałam sobie wtedy opowieść jak to jakiejś grupie podali talerz ryżu i talerz mięsa, jeden z grupy myślał że każdy dostanie taką porcję, a okazało się, że to było do podziału:) U nas też trzeba było się dzielić. Po sałatce wjechały frytki, potem krewetki, następnie kurczak, torfu, ryż, kalmary z warzywami i duszone morning glory - taki odpowiednik naszego szpinaku. W połowie donoszenia nam potraw przez obsługę przestałam się martwić, czy się wszyscy najemy, a pod koniec ledwo się ruszałam. Jedno co, to picie trzeba było kupować już we własnym zakresie, ale o tym wiedzieliśmy. Samo jedzenie nie było jakieś powalające, ale nie było też złe. Trochę takie pomieszanie z poplątaniem, czyli to, co Wietnamczyk sobie wyobraża, że chciałby zjeść turysta i czego nie będzie się brzydził. Z tego co potem rozmawialiśmy z innymi, większość liczyła na więcej lokalnych przysmaków, owoców morza i ogólnie regionalnej kuchni. Zauważyłam, że turystom nie podają tego co jedzą sami - tak jest dość często.
Po jedzeniu w końcu wypłynęliśmy. Mieliśmy dla siebie trochę czasu żeby odpocząć i popodziwiać widoki. Następny cel to jaskinia. Krajobrazy rzeczywiście powalające. Nie wiem, ale to chyba było zrzędzenie losu z tymi burzami na początku naszego pobytu w Wietnamie. Gdybyśmy wtedy nie trafili na ten tajfun, czy co to było i tak mielibyśmy kiepską pogodę. Napotkani turyści, którzy mniej więcej w tamtych okolicach byli na Ha Long mówili, że było bardzo mglisto, dużo chmur i popadywało. My mieliśmy pogodę jak marzenie. Nawet te trochę chmur, które widać było w czasie drogi z Hanoi gdzieś się rozwiało. Zatoka naprawdę jest bajeczna i jeśli tylko jest dobra pogoda, uważam że koniecznie trzeba tam pojechać.
Po jakichś 2h dotarliśmy do jaskini. Jest ogromna i niesamowita - jeden minus, jest tam okropnie duszno i wilgotno i trochę schodków trzeba pokonać:), ale warto. Nawet kolorowe światła podświetlające wnętrze tak bardzo nie raziły. Na zdjęciach wydawało mi się, że jest tam strasznie kiczowato i kolorowo. Nie wiem, czy coś zmienili czy byliśmy w innej jaskini, ale była naprawdę imponująca.
Następnie przyszedł czas na kajaki. Nie wszyscy skorzystali z możliwości, ale my złapaliśmy wiosła i dawaj po zatoce sami:) Kajaki wypożyczają z jednej z pływających wiosek, więc opłynęliśmy ją sobie, a potem podpłynęliśmy do paru skałek i zatoczek i wróciliśmy na naszą "big boat". Przy okazji obejrzeliśmy hodowlę jakichś małych rekinów - nieźle szybkie i wygłodniałe bestie. Chyba rzeczywiście odgryzły by palucha gdyby tam wetknąć:) Po tym jakże aktywnym i jednocześnie sympatycznym wypoczynku przyszedł czas na jeszcze więcej aktywności i jeszcze lepsza zabawę. Pływanie i skoki:) Odpłynęliśmy kawałek od wioski i tam można było skakać do woli - z pierwszego, drugiego i trzeciego pokładu. Przyznam, że wysokość całkiem niczego sobie. Tym razem oczywiście też nie wszyscy się skusili, ale my jak najbardziej. Nie mogliśmy odmówić sobie popływania w zatoce Ha Long. Skakali pasażerowie, skakała załoga, było super. Bartek cieszył się tym bardziej, że to jego pierwszy raz, kiedy mógł zamoczyć w końcu swoją poparzoną nogę. On skakał z trzeciego pokładu, ja odważyłam się tylko na drugi, ale i tak było całkiem wysoko:) Oczywiście poza nami inni pasażerowie też skakali - ci sami, co poszli na kajaki. Widać grupa była podzielona na tych, którzy przyjechali tylko i wyłącznie w celu kontemplacji i tych, którzy postanowili zatokę zwiedzić i poczuć z każdej możliwej strony:) Nie mieliśmy w programie tylko nocnego łowienia, ale to następnym razem:)
Po tych wszystkich atrakcjach przyszedł czas na szybki prysznic i kolację. Zanim zdążyliśmy usiąść do stołu, mogliśmy popatrzeć sobie jeszcze na zachód słońca. Miejsce, w którym zacumowaliśmy było czymś w rodzaju noclegowni dla wszystkich turystów spędzających noc na łodziach. Absolutnie jednak w niczym to nie przeszkadzało. Dookoła wbrew pozorom panował spokój i cisza, a zachód był równie piękny jak wszystko dookoła.
Kolacja równie duża i niestety równie turystyczna. Były co prawda jakieś małże, sajgonki i wiele wiele innych, ale to nie to samo co udało nam się zjeść w Mui Ne. Wieczorem posiedzieliśmy na tarasie widokowym patrząc w gwiazdy i poszliśmy spać.
Przy okazji tarasu widokowego, był niestety najmniej spektakularną częścią naszej lodzi. Podłoga raczej ruchoma, a leżaki pamiętały chyba jeszcze wuja Ho, ale w sumie nie to było najważniejsze. Usiąść na czym było, a kto przy takich widokach wpatrywałby się w podłogę. Jeszcze jeden minus to klima. Jak już ja włączyli to myślałam, że w nocy zamarznę. Najpierw było miło, ale jak się rozszalała... Włączali ją zdalnie i nie dawali pilotów do kajut, więc nie szło tego ni jak wyłączyć. Zawsze mogliśmy otworzyć okno to wpadłoby trochę ciepłego powietrza, ale jakoś nikomu nie chciało się wstać.