Geoblog.pl    sophia81    Podróże    Wietnam, Kambodza 2010    Drugie podejście
Zwiń mapę
2010
17
wrz

Drugie podejście

 
Wietnam
Wietnam, Hạ Long
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 11971 km
 
O 8 rano podjechał po nas bus, którym najpierw objechaliśmy zwyczajowo kawałek miasta zabierając resztę takich jak my, a następnie udaliśmy się w kierunku zatoki Ha Long. Nasz przewodnik postanowił przybliżyć nam trochę historię Wietnamu, dodając do tego kilka ciekawostek na temat Hanoi i oczywiście zatoki. Wszystko byłoby fajnie gdyby nie to, że trafiliśmy na jednego z tych mówiących wyjątkowo niezrozumiałym azja-english. Po drodze jeden przystanek w sklepo - knajpie dla turystów. Nie pamiętam już teraz dobrze, ale wydawało mi się, że posiłek po drodze miał być wliczony - mogę się oczywiście mylić. W każdym razie nie był i zakupiliśmy go sobie sami. W sumie po jakichś 4h dotarliśmy na miejsce. Na przystani kilkadziesiąt łodzi i tłumy ludzi czekających na swój przydział. Nasz przewodnik kazał nam czekać i powiedział, że idzie kupić bilety. Po jakimś czasie je rozdał i dalej kazał czekać. Bilety, które przyniósł kosztowały 60tys.VND. Mam nadzieję, że były tylko do jaskini, a nie na cała wycieczkę, bo inaczej ostro przepłaciliśmy:) Myślę jednak, że cala ta impreza nie mogłaby kosztować w rzeczywistości 3$.
Po pewnym czasie oczekiwania, kiedy to nasz przewodnik stał albo kręcił się w kółko i wyglądał raczej na kogoś, kto nie wie co ma dalej robić, pojawił się kolejny kaowiec. Tym razem bardziej zabawny, ale równie niezrozumiały. Po jakimś czasie w końcu ruszyliśmy w stronę lodzi. Przyznam, że trochę w nerwach rozglądaliśmy się jak liczna jest nasza grupa i na jaką łódź nas zapakują. Było w czym wybierać: nowsze, starsze, wypasione, eleganckie, małe, ostro zdezelowane...
W końcu, udało się. Nasza grupa liczyła 16 osób - tak jak mówili w agencji. Łódź na pierwszy rzut oka bardzo w porządku. Zaprowadzili nas do części restauracyjnej, z białymi obrusami i nakrytymi elegancko stolami i podali tzw. Welcome drinka, czyli dwa łyki soku pomarańczowego. Potem każdy dostał klucz i pomaszerowaliśmy do kajut. Nasza jak i pozostałe (z tego co udało mi się podejrzeć) była niewielka, ale bardzo przytulna. Łazienka w środku, wiatrak, klimatyzacja, toaletka, duże łóżko, okno z żaluzjami. Ogólnie bardzo przypadła nam do gustu. Po jakimś czasie może dojrzeliśmy parę usterek, ale ogólnie było ok. W niektórych hotelach były mniejsze pokoje i dużo bardziej norowate (np. pierwszy pokój w Bangkoku). Niedługo potem okazało się tylko, że prąd włączają dopiero po 18, a klimę po kolacji, ale w sumie nie powinniśmy się dziwić. W niektórych miastach też tak robią a co dopiero na lodzi. Mieliśmy chwilę żeby się ogarnąć i zaczął się lunch. Usadzili nas przy pięcioosobowych stolach i podali sałatkę - na jednym talerzu. Przyznam, że przypomniałam sobie wtedy opowieść jak to jakiejś grupie podali talerz ryżu i talerz mięsa, jeden z grupy myślał że każdy dostanie taką porcję, a okazało się, że to było do podziału:) U nas też trzeba było się dzielić. Po sałatce wjechały frytki, potem krewetki, następnie kurczak, torfu, ryż, kalmary z warzywami i duszone morning glory - taki odpowiednik naszego szpinaku. W połowie donoszenia nam potraw przez obsługę przestałam się martwić, czy się wszyscy najemy, a pod koniec ledwo się ruszałam. Jedno co, to picie trzeba było kupować już we własnym zakresie, ale o tym wiedzieliśmy. Samo jedzenie nie było jakieś powalające, ale nie było też złe. Trochę takie pomieszanie z poplątaniem, czyli to, co Wietnamczyk sobie wyobraża, że chciałby zjeść turysta i czego nie będzie się brzydził. Z tego co potem rozmawialiśmy z innymi, większość liczyła na więcej lokalnych przysmaków, owoców morza i ogólnie regionalnej kuchni. Zauważyłam, że turystom nie podają tego co jedzą sami - tak jest dość często.
Po jedzeniu w końcu wypłynęliśmy. Mieliśmy dla siebie trochę czasu żeby odpocząć i popodziwiać widoki. Następny cel to jaskinia. Krajobrazy rzeczywiście powalające. Nie wiem, ale to chyba było zrzędzenie losu z tymi burzami na początku naszego pobytu w Wietnamie. Gdybyśmy wtedy nie trafili na ten tajfun, czy co to było i tak mielibyśmy kiepską pogodę. Napotkani turyści, którzy mniej więcej w tamtych okolicach byli na Ha Long mówili, że było bardzo mglisto, dużo chmur i popadywało. My mieliśmy pogodę jak marzenie. Nawet te trochę chmur, które widać było w czasie drogi z Hanoi gdzieś się rozwiało. Zatoka naprawdę jest bajeczna i jeśli tylko jest dobra pogoda, uważam że koniecznie trzeba tam pojechać.
Po jakichś 2h dotarliśmy do jaskini. Jest ogromna i niesamowita - jeden minus, jest tam okropnie duszno i wilgotno i trochę schodków trzeba pokonać:), ale warto. Nawet kolorowe światła podświetlające wnętrze tak bardzo nie raziły. Na zdjęciach wydawało mi się, że jest tam strasznie kiczowato i kolorowo. Nie wiem, czy coś zmienili czy byliśmy w innej jaskini, ale była naprawdę imponująca.
Następnie przyszedł czas na kajaki. Nie wszyscy skorzystali z możliwości, ale my złapaliśmy wiosła i dawaj po zatoce sami:) Kajaki wypożyczają z jednej z pływających wiosek, więc opłynęliśmy ją sobie, a potem podpłynęliśmy do paru skałek i zatoczek i wróciliśmy na naszą "big boat". Przy okazji obejrzeliśmy hodowlę jakichś małych rekinów - nieźle szybkie i wygłodniałe bestie. Chyba rzeczywiście odgryzły by palucha gdyby tam wetknąć:) Po tym jakże aktywnym i jednocześnie sympatycznym wypoczynku przyszedł czas na jeszcze więcej aktywności i jeszcze lepsza zabawę. Pływanie i skoki:) Odpłynęliśmy kawałek od wioski i tam można było skakać do woli - z pierwszego, drugiego i trzeciego pokładu. Przyznam, że wysokość całkiem niczego sobie. Tym razem oczywiście też nie wszyscy się skusili, ale my jak najbardziej. Nie mogliśmy odmówić sobie popływania w zatoce Ha Long. Skakali pasażerowie, skakała załoga, było super. Bartek cieszył się tym bardziej, że to jego pierwszy raz, kiedy mógł zamoczyć w końcu swoją poparzoną nogę. On skakał z trzeciego pokładu, ja odważyłam się tylko na drugi, ale i tak było całkiem wysoko:) Oczywiście poza nami inni pasażerowie też skakali - ci sami, co poszli na kajaki. Widać grupa była podzielona na tych, którzy przyjechali tylko i wyłącznie w celu kontemplacji i tych, którzy postanowili zatokę zwiedzić i poczuć z każdej możliwej strony:) Nie mieliśmy w programie tylko nocnego łowienia, ale to następnym razem:)
Po tych wszystkich atrakcjach przyszedł czas na szybki prysznic i kolację. Zanim zdążyliśmy usiąść do stołu, mogliśmy popatrzeć sobie jeszcze na zachód słońca. Miejsce, w którym zacumowaliśmy było czymś w rodzaju noclegowni dla wszystkich turystów spędzających noc na łodziach. Absolutnie jednak w niczym to nie przeszkadzało. Dookoła wbrew pozorom panował spokój i cisza, a zachód był równie piękny jak wszystko dookoła.
Kolacja równie duża i niestety równie turystyczna. Były co prawda jakieś małże, sajgonki i wiele wiele innych, ale to nie to samo co udało nam się zjeść w Mui Ne. Wieczorem posiedzieliśmy na tarasie widokowym patrząc w gwiazdy i poszliśmy spać.
Przy okazji tarasu widokowego, był niestety najmniej spektakularną częścią naszej lodzi. Podłoga raczej ruchoma, a leżaki pamiętały chyba jeszcze wuja Ho, ale w sumie nie to było najważniejsze. Usiąść na czym było, a kto przy takich widokach wpatrywałby się w podłogę. Jeszcze jeden minus to klima. Jak już ja włączyli to myślałam, że w nocy zamarznę. Najpierw było miło, ale jak się rozszalała... Włączali ją zdalnie i nie dawali pilotów do kajut, więc nie szło tego ni jak wyłączyć. Zawsze mogliśmy otworzyć okno to wpadłoby trochę ciepłego powietrza, ale jakoś nikomu nie chciało się wstać.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (11)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
sophia81
ciekawa świata
zwiedziła 5.5% świata (11 państw)
Zasoby: 96 wpisów96 10 komentarzy10 508 zdjęć508 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
18.08.2010 - 25.09.2010
 
 
04.09.2009 - 14.09.2009
 
 
07.03.2008 - 14.03.2008